wtorek, 21 stycznia 2014

Rozdział I

Otwieram oczy. Oczywiście razem z całą kołdrą wylądowałem na podłodze, jak zwykle przed dożynkami. Zawsze gdy mam koszmary, budzę się zesztywniały i skulony na samym środku łóżka. Jednak nie w te noce raz w roku, które zapowiadają najgorszy horror całego świata. Głodowe Igrzyska. Nienawiść, ból i fala współczucia – tak różne emocje wywołują te dwa słowa. Patrzę na księżyc w oknie. Dopiero koło trzeciej nad ranem. Można by spróbować zasnąć, ale nie jestem pewien czy będę w stanie. Przykładam głowę do poduszki, lecz mimo obaw przed bezsennością, ponownie zanurzam się w oceanie koszmarów.

***

- Peeta, wstawaj ty cuchnący leniu! – miła pobudka, myślę, ale nie mówię tego na głos. Moja mama nie ma dla nas litości, nawet w tak okropny dzień jak dożynki. Choć z drugiej strony ma rację. Przy ciężkiej pracy najlepiej zapomina się o kłopotach. Rzucam się więc w wir poranka. Myję się, ubieram i zaczynam robotę. Normalka… W końcu każdego dnia Strażnicy Pokoju chcą mieć świeży chleb. Na większości z nich Igrzyska nie robią żadnego wrażenia. Ładuję drugą blachę bułek z sezamem, kiedy słyszę pukanie do drzwi.
- Ja otworzę – mówi tata. No tak, pewnie przychodzi ktoś od handlu. Ojciec rozgląda się i wychodzi do przedpokoju otworzyć drzwi. Teoretycznie mama wie, że jej mąż prowadzi interesy z myśliwymi, ale mimo wszystko staramy się trzymać ją od tego z daleka. Tata nie lubi, kiedy mu się przeszkadza, a ona robi to już wystarczająco często. Zerkam za nim, żeby podejrzeć z kim handluje. Widzę czarnowłosego wysokiego chłopaka z kilkoma upolowanymi zwierzakami przytroczonymi do pasa. Gale Hawthorne. Mieszka w Złożysku i poluje od bardzo dawna. To z nim tata najczęściej handluje. Ale ja zwracam na niego uwagę z innego powodu. Mianowicie, jest najlepszym przyjacielem Katniss Everdeen, ale mnie się wydaje, że łączy ich coś więcej, przynajmniej ze strony Gale’a. Może obsesja i zazdrość mnie zaślepia, albo coś w tym stylu, ale nie podoba mi się to. Patrzę ze złością na chłopaka, który ma szczęście być tak blisko niej. Polują razem, w szkole są nierozłączni, wspierają się nawzajem w każdej sytuacji. Czemu to nie ja jestem na jego miejscu, zadaję pytanie, lecz natychmiast sam sobie odpowiadam: bo nigdy nie próbowałeś się do niej zbliżyć. Zawsze cię onieśmielała i odbierała mowę. Tylko ten jeden kwietniowy dzień, mój „chlebowy dzień”, jak go nazywam. Ale z zamyślenia wyrywa mnie głos ojca, który karze mi przynieść szybko bochenek z ostatniej tury, więc od razu wykonuję zadanie. Nie nawykłem do ignorowania poleceń jedynej przyjaznej mi osoby w rodzinie. Szybko podaję pieczywo tacie i czując na sobie wzrok Hawthorna, wracam do pieczenia. Po chwili pojawia się ojciec z marną wiewiórką w dłoni.
- Będziemy mieć smaczną kolację! – oznajmia uśmiechając się niepewnie. Wie, że to marny przetarg i widzę, że boi się reakcji żony, ale ja go rozumiem. W dożynki wszyscy wydajemy się sobie bliżsi… Ja też nie miałbym siły targować się z chłopakiem, który ma wyjątkowo duże szanse na bycie trybutem. Z tego co zauważyłem, Gale ma sporą rodzinę i nie jest w stanie utrzymać jej bez pobierania astragali. Myślę, że ma pod pięćdziesiąt wpisów, więc ja z moimi pięcioma czuję się wyjątkowo pewnie i bezpiecznie. Słyszę kroki na schodach. Moi starsi bracia. Nie wiem co robili do tej pory w łóżkach, ale nie interesuje mnie to. Stubb ma już dwadzieścia lat i nie bierze udziału w losowaniu, ale Flan jest dwa lata starszy ode mnie i to jego ostatni rok. Ma jednak dziewięć karteczek w kuli, a nie siedem, bo kilka lat temu nastał okropny głód i nawet my, mieszczanie, nie przeżylibyśmy bez dodatkowych wpisów. Na szczęście ja miałem wtedy jedenaście lat i nie mogłem zgłaszać się po astragale. To dlatego Flan czuje się lepszy ode mnie. Więcej wpisów, większe ryzyko, większa szansa na zostanie trybutem. Ja jednak śmieję się z niego tylko, kiedy pomyślę o najstarszych dzieciakach ze Złożyska, które mają po dziesiąt wpisów. I kto tu igra z losem. Na pewno nie Flan!
Po skończeniu pracy nastaje czas na przygotowanie się do dożynek. Wdrapuję się do pokoju, który dzielę z braćmi, aby zedrzeć fartuch i ubrać się w coś przyzwoitego. Nie jest mi za wygodnie, bo koszulę mam po Stubbie, który jest trochę drobniejszy ode mnie, ale nie stać nas na coś lepszego. W dodatku ta idiotyczna fryzurka z zaczeską do tyłu. Według mamy najlepiej tak wyglądam, ale ja czuję się jak lew z toną brylantyny na włosach. Cóż, z nią nie da się wojować… Ale czas wychodzić, dochodzi wpół do drugiej. O drugiej mamy być wszyscy na placu, starzy czy młodzi, aby obejrzeć rozpoczęcie okrutnej zabawy Kapitolińczyków.
Staję w kolejce do zaświadczenia swojej obecności. Widzę przed sobą długi sznur dzieci od dwunastego do osiemnastego roku życia. Patrzę na dziewczynkę w ciemnych lokach i liliowej sukience, jak nerwowo rozgląda się w poszukiwaniu znajomych, na chłopaka w moim wieku trzymającego za rękę siostrę. Dwoje z nas wszystkich będzie trybutami. Może będę to ja. Zaraz jednak odsuwam od siebie tą myśl. Nie, to niemożliwe! Każdy dzieciak ze Złożyska ma dużo większe szanse ode mnie – pocieszam się, składając krzywy podpis na jakimś urzędowym druczku. Zostaję skierowany razem z grupą innych szesnastolatków do jednego z sektorów bliżej sceny. Po drugiej stronie placu, w sektorze dziewcząt, uśmiecha się do mnie Delly Cartwright, moja przyjaciółka. Zawsze roześmiana, nigdy nie powiedziała o nikim złego słowa. Jest niesamowita. Próbuję odesłać jej równie pokrzepiający uśmiech, ale wychodzi mi tylko głupi grymas, bo wyobrażam ją sobie na arenie. Delly, która nie potrafi zabrać młodszemu dziecku lizaka. Rozmyślania przerywa mi głos burmistrza Undersee’ego, który rozpoczyna dożynki odczytaniem długiego i kłamliwego przemówienia na temat początków Panem. Mnie jednak zaprząta myśli coś innego. Chaotycznie próbuję wypatrzeć w tłumie Katniss, powinna być gdzieś w sektorze z Delly. Jest! Patrzy po części z rozbawieniem, po części z irytacją na ostatniego pozostałego przy życiu triumfatora Igrzysk z Dwunastego Dystryktu, Haymitcha Abernathy’ego. Jak zwykle pijany, wtacza się na scenę i zasiada na jednym z trzech foteli przeznaczonych dla niego, burmistrza i Effie Trinket. Effie, no właśnie. Jest opiekunką trybutów z Dwunastki i jak co roku wygląda idiotycznie. Właśnie próbuje wyswobodzić się z objęć Haymitcha, a jej różowawa peruka przekrzywia się zabawnie na prawą stronę. Mimo wszystko nie traci rezonu i drobi do mikrofonu.
- Wesołych Głodowych Igrzysk! Niech los zawsze wam sprzyja! – oznajmia rozentuzjazmowana. – Damy mają pierwszeństwo…


Jak co roku podchodzi najpierw do kuli dziewcząt, a ja myślę o Katniss i o Delly. Tylko nie one, BŁAGAM! Słyszę: „Primrose Everdeen!”. Już wiem, co się zaraz stanie…

1 komentarz:

  1. Dzięki twojemu opowiadaniu lepiej można zobaczyć jak to wszystko widzi Peeta :) Bardzo mi się podoba :)

    OdpowiedzUsuń