Otwieram
oczy. Oczywiście razem z całą kołdrą wylądowałem na podłodze,
jak zwykle przed dożynkami. Zawsze gdy mam koszmary, budzę się
zesztywniały i skulony na samym środku łóżka. Jednak nie w te
noce raz w roku, które zapowiadają najgorszy horror całego świata.
Głodowe Igrzyska. Nienawiść, ból i fala współczucia – tak
różne emocje wywołują te dwa słowa. Patrzę na księżyc w
oknie. Dopiero koło trzeciej nad ranem. Można by spróbować
zasnąć, ale nie jestem pewien czy będę w stanie. Przykładam
głowę do poduszki, lecz mimo obaw przed bezsennością, ponownie
zanurzam się w oceanie koszmarów.
***
- Peeta, wstawaj ty
cuchnący leniu! – miła pobudka, myślę, ale nie mówię tego na
głos. Moja mama nie ma dla nas litości, nawet w tak okropny dzień
jak dożynki. Choć z drugiej strony ma rację. Przy ciężkiej pracy
najlepiej zapomina się o kłopotach. Rzucam się więc w wir
poranka. Myję się, ubieram i zaczynam robotę. Normalka… W końcu
każdego dnia Strażnicy Pokoju chcą mieć świeży chleb. Na
większości z nich Igrzyska nie robią żadnego wrażenia. Ładuję
drugą blachę bułek z sezamem, kiedy słyszę pukanie do drzwi.
- Ja otworzę – mówi
tata. No tak, pewnie przychodzi ktoś od handlu. Ojciec rozgląda się
i wychodzi do przedpokoju otworzyć drzwi. Teoretycznie mama wie, że
jej mąż prowadzi interesy z myśliwymi, ale mimo wszystko staramy
się trzymać ją od tego z daleka. Tata nie lubi, kiedy mu się
przeszkadza, a ona robi to już wystarczająco często. Zerkam za
nim, żeby podejrzeć z kim handluje. Widzę czarnowłosego wysokiego
chłopaka z kilkoma upolowanymi zwierzakami przytroczonymi do pasa.
Gale Hawthorne. Mieszka w Złożysku i poluje od bardzo dawna. To z
nim tata najczęściej handluje. Ale ja zwracam na niego uwagę z
innego powodu. Mianowicie, jest najlepszym przyjacielem Katniss
Everdeen, ale mnie się wydaje, że łączy ich coś więcej,
przynajmniej ze strony Gale’a. Może obsesja i zazdrość mnie
zaślepia, albo coś w tym stylu, ale nie podoba mi się to. Patrzę
ze złością na chłopaka, który ma szczęście być tak blisko
niej. Polują razem, w szkole są nierozłączni, wspierają się
nawzajem w każdej sytuacji. Czemu to nie ja jestem na jego miejscu,
zadaję pytanie, lecz natychmiast sam sobie odpowiadam: bo nigdy nie
próbowałeś się do niej zbliżyć. Zawsze cię onieśmielała i
odbierała mowę. Tylko ten jeden kwietniowy dzień, mój „chlebowy
dzień”, jak go nazywam. Ale z zamyślenia wyrywa mnie głos ojca,
który karze mi przynieść szybko bochenek z ostatniej tury, więc
od razu wykonuję zadanie. Nie nawykłem do ignorowania poleceń
jedynej przyjaznej mi osoby w rodzinie. Szybko podaję pieczywo tacie
i czując na sobie wzrok Hawthorna, wracam do pieczenia. Po chwili
pojawia się ojciec z marną wiewiórką w dłoni.
- Będziemy mieć smaczną
kolację! – oznajmia uśmiechając się niepewnie. Wie, że to
marny przetarg i widzę, że boi się reakcji żony, ale ja go
rozumiem. W dożynki wszyscy wydajemy się sobie bliżsi… Ja też
nie miałbym siły targować się z chłopakiem, który ma wyjątkowo
duże szanse na bycie trybutem. Z tego co zauważyłem, Gale ma sporą
rodzinę i nie jest w stanie utrzymać jej bez pobierania astragali.
Myślę, że ma pod pięćdziesiąt wpisów, więc ja z moimi
pięcioma czuję się wyjątkowo pewnie i bezpiecznie. Słyszę kroki
na schodach. Moi starsi bracia. Nie wiem co robili do tej pory w
łóżkach, ale nie interesuje mnie to. Stubb ma już dwadzieścia
lat i nie bierze udziału w losowaniu, ale Flan jest dwa lata starszy
ode mnie i to jego ostatni rok. Ma jednak dziewięć karteczek w
kuli, a nie siedem, bo kilka lat temu nastał okropny głód i nawet
my, mieszczanie, nie przeżylibyśmy bez dodatkowych wpisów. Na
szczęście ja miałem wtedy jedenaście lat i nie mogłem zgłaszać
się po astragale. To dlatego Flan czuje się lepszy ode mnie. Więcej
wpisów, większe ryzyko, większa szansa na zostanie trybutem. Ja
jednak śmieję się z niego tylko, kiedy pomyślę o najstarszych
dzieciakach ze Złożyska, które mają po dziesiąt wpisów. I kto
tu igra z losem. Na pewno nie Flan!
Po skończeniu pracy
nastaje czas na przygotowanie się do dożynek. Wdrapuję się do
pokoju, który dzielę z braćmi, aby zedrzeć fartuch i ubrać się
w coś przyzwoitego. Nie jest mi za wygodnie, bo koszulę mam po
Stubbie, który jest trochę drobniejszy ode mnie, ale nie stać nas
na coś lepszego. W dodatku ta idiotyczna fryzurka z zaczeską do
tyłu. Według mamy najlepiej tak wyglądam, ale ja czuję się jak
lew z toną brylantyny na włosach. Cóż, z nią nie da się
wojować… Ale czas wychodzić, dochodzi wpół do drugiej. O
drugiej mamy być wszyscy na placu, starzy czy młodzi, aby obejrzeć
rozpoczęcie okrutnej zabawy Kapitolińczyków.
Staję w kolejce do
zaświadczenia swojej obecności. Widzę przed sobą długi sznur
dzieci od dwunastego do osiemnastego roku życia. Patrzę na
dziewczynkę w ciemnych lokach i liliowej sukience, jak nerwowo
rozgląda się w poszukiwaniu znajomych, na chłopaka w moim wieku
trzymającego za rękę siostrę. Dwoje z nas wszystkich będzie
trybutami. Może będę to ja. Zaraz jednak odsuwam od siebie tą
myśl. Nie, to niemożliwe! Każdy dzieciak ze Złożyska ma dużo
większe szanse ode mnie – pocieszam się, składając krzywy
podpis na jakimś urzędowym druczku. Zostaję skierowany razem z
grupą innych szesnastolatków do jednego z sektorów bliżej sceny.
Po drugiej stronie placu, w sektorze dziewcząt, uśmiecha się do
mnie Delly Cartwright, moja przyjaciółka. Zawsze roześmiana, nigdy
nie powiedziała o nikim złego słowa. Jest niesamowita. Próbuję
odesłać jej równie pokrzepiający uśmiech, ale wychodzi mi tylko
głupi grymas, bo wyobrażam ją sobie na arenie. Delly, która nie
potrafi zabrać młodszemu dziecku lizaka. Rozmyślania przerywa mi
głos burmistrza Undersee’ego, który rozpoczyna dożynki
odczytaniem długiego i kłamliwego przemówienia na temat początków
Panem. Mnie jednak zaprząta myśli coś innego. Chaotycznie próbuję
wypatrzeć w tłumie Katniss, powinna być gdzieś w sektorze z
Delly. Jest! Patrzy po części z rozbawieniem, po części z
irytacją na ostatniego pozostałego przy życiu triumfatora Igrzysk
z Dwunastego Dystryktu, Haymitcha Abernathy’ego. Jak zwykle pijany,
wtacza się na scenę i zasiada na jednym z trzech foteli
przeznaczonych dla niego, burmistrza i Effie Trinket. Effie, no
właśnie. Jest opiekunką trybutów z Dwunastki i jak co roku
wygląda idiotycznie. Właśnie próbuje wyswobodzić się z objęć
Haymitcha, a jej różowawa peruka przekrzywia się zabawnie na prawą
stronę. Mimo wszystko nie traci rezonu i drobi do mikrofonu.
- Wesołych Głodowych
Igrzysk! Niech los zawsze wam sprzyja! – oznajmia
rozentuzjazmowana. – Damy mają pierwszeństwo…
Jak co roku podchodzi
najpierw do kuli dziewcząt, a ja myślę o Katniss i o Delly. Tylko
nie one, BŁAGAM! Słyszę: „Primrose Everdeen!”. Już wiem, co
się zaraz stanie…
Dzięki twojemu opowiadaniu lepiej można zobaczyć jak to wszystko widzi Peeta :) Bardzo mi się podoba :)
OdpowiedzUsuń